Golden Retriever i szalony dzień
Wróciłam już do pełni sił po badaniach i głodówkach. Przez całą tą hecę dwa dni mi jeść nie dali… Nawet jabłka, ani marchewki, ani smaczków, ani okruszyny chleba mój chudnący pyszczek nie zasmakował. Dzisiaj zachciało mi się brykać i fikać i skakać, a tu jedyne co słyszę to: „Nala, nie skacz!”, „Nala, uspokój się!”, „Nala, błagam…”. No i co ja mam robić, kości blade, jak mój zadek harcuje, a mama go stopuje?!?

O godzinie, hmmmm, na pewno późno popołudniowej (bo dopiero wtedy rodzice mają jako takie siły), odpowiedź na powyższe pytanie została przede mną odkryta. Najpierw przyszli goście- łapki do głaskania i zaczepiania. Zajęci byli bardzo jakimś projektem, ale ja zajęłam ich lepiej- swoją osobą oczywiście. Później- długi spacer z atrakcjami, tj.: sam spacer, błotniste kałuże, mali bezsierściowcy (i ci całkiem pokaźni również), uciekające przede mną listki i łatwo rozmnażalne woreczki, a także rozbrykane krzaczki, które najpierw zachęcają do zabawy, a potem nie odpowiadają na zaczepki. Nic to! Ze spaceru wyniosłam naukę, że krzaki lubią człowieka (no dobra- pieska) podpuszczać i wyniosłam też trochę, a może trochę więcej błotka do domu. Na sobie rzecz jasna.
/Zamiast nauki wolałabym wynieść przysmaki, ale bierzesz co dają. Darowanej kości się w szpik ZAGLĄDA./
Ucieszyłam się, że błotko było chętne do zafarbowania mojej sierści, bo znudziło mi się bycie blondynką. Mama nie podzielała jednak mojego entuzjazmu (w końcu- to nie o niej głupie kawały opowiadają) i zarządziła odfarbowanie sierści z użyciem cudownego specyfiku. Dodam jeszcze, że mój tata także nie był zachwycony i powiedział, że jestem zdecydowanie za młoda na takie wygłupy. Eh- Ci starzy.
Tak, tak- czytajcie i zazdrośćcie moi kochani bezsierściowcy. Przeżyłam dziś naprawdę cudowną, fantazyjnie długotrwającą kąpiel. Najpierw polewanie cieplutką wodą z wodotryskającego kijka. Gdy uzbierało się jej trochę w wannie zaczęłam ją bąbelkować noskiem, a w tym czasie mama sięgnęła po wyżej wspomniany specyfik i zaczęła go na mnie nakładać. W wyniku kontaktu z mą sierścią i pocierająco- okrężnych ruchów łapek mamy zapieniło się obficie. Dalsze bąbelkowanie wody nosem nie było więc już potrzebne- od tej pory bąbelkowała się sama. Szkoda tylko, że tak śmierdziała, choć mama stwierdziła, że ładnie pachnie. Ale nią nie można się sugerować- od dawna wiem, że ma zupełnie nie goldenkowy gust! Gdy piana jakimś czarodziejskim sposobem zrobiła się bruDnatno-szara, nastąpiło dłuuugaśne odczepianie jej ode mnie za pomocą wodotryskającego kija. Byłam w trzecim? Drugim? Którymś tam niebie! A potem zwieńczenie tych rozkoszy. Do akcji wkroczył tata i ręcznik w jego łapkach. Zostałam wymiziana i wytarmoszona. A gdy połowa wody ze mnie przeszła na ręcznik, a druga połowa na tatę, a trzecia pozostała wierna na mnie- bawiliśmy się jeszcze moim pieskiem i moim ogonkiem. To znaczy moim zabawkowym ogonkiem do tarmoszenia, a nie tym przy moim kuperku.
To był cudowny dzień! Teraz leżę sobie na kanapie i odpoczywam. I jest mi tak błogo… Może nie aż tak błogo, jak ostatnio przed badaniem, ale też jest dobrze. I chyba zaraz przyjdzie Pan sen, więc kończę tą relację z dnia dzisiejszego. Macham do Was ogonkiem i liżę noski. Papa
