Zmiany
Kochani moi!
Zostałam ostatnio powiadomiona przez rodziców, że nasze małe stadko czekają pewne zmiany. Ale zanim o nich napomknę- chciałam się jeszcze odnieść do moich poprzednich wyszczeków, w których to tata nalegał, abym napisała o jego projekcie dotyczącym sportu, w którym rzuca się czymś w coś ( i nie- nie chodzi tu o patyk/zabawkę/przysmak rzucane w paszczę goldenią, tylko o prawdziwie śmiercionośną broń, rzucaną w coś powieszonego na ścianie). I nie będę tu szczekać o samym projekcie, tylko o sporcie właśnie, podczas którego można trochę ucierpieć.
Szczekałam już, że w tym sporcie rzuca się prawdziwie śmiercionośną bronią. Nie rozumiem jednak, dlaczego to coś (zwane przez rodziców tarczą), do czego się rzuca nie zginęło jeszcze tragiczną śmiercią, tylko nadal wisi na ścianie i przyjmuje kolejne razy, nawet przy tym nie krzycząc, tylko wykonując ciche i przytłumione „poooch”… Ale to w tym momencie nie jest ważne, więc zmierzam do sedna.
Mama, która najwidoczniej zdaje sobie sprawę ze śmiercionośności owej broni- nigdy nie pozwala mi na leżenie w okolicach tarczy, gdy razem z tatą próbują ją zabić. Pewnego wieczoru, pomna przestróg mamy, położyłam się grzecznie na swoim posłaniu, oddalonym o jakieś 1,5 długości standardowego ludzkiego pomieszczenia i po chwili patrzenia na nierówną walkę rodziców z tarczą (ona broni nie ma), spokojnie sobie zasnęłam. Nie wiem ile czasu minęło. Wiem tylko, że gdy otworzyłam me przepiękne oczęta, w moim przepięknym kuprze tkwiło to coś… Nie krzyknęłam, nie zapłakałam. W zasadzie nie zrobiłam nic- tak byłam zdziwiona i zaspana. Potem dowiedziałam się, że lotka (czyli ta kuprośmiercionośna broń) wypadła mamie z rąk, a ta zamiast ją złapać (no bo od czego niby ma chwytne kciuki), jakoś niezdarnie ją podbiła. A trajektorię jej lotu już chyba znacie…
Podsumowując- jak bardzo tata nie zachwalałby owego sportu- zanim zaczniecie: ZABEZPIECZCIE KUPRY SWOICH PIESKÓW!!! I na siebie też uważajcie, szczególnie jeśli niezbyt prosto już stoicie 😉
A teraz trochę o zmianach. Tata zabrał się do upiększania naszego mieszkanka. Jak na razie efekty raczej nie porażają, ale i tak cieszyłam się, że będzie nam się milej spędzać czas w domku. Bo przecież wiadomo, że w ładnych pomieszczeniach ma się lepszy nastrój. Nie przeszkadzało mi nawet, że w tej chwili to wszystko wygląda jak po dzikoharcującym się stadzie zdziczałych goldenów, bo przecież czekam na efekt końcowy… A tu lipa! Dowiedziałam się, że tata nie szykuje tego dla nas, tylko dla bezsierściowców, którzy będą tu mieszkać po nas. Bo my przeprowadzamy się do nowej budy. Kurcze- ta mi się podobała, miałam tu fajnych kolegów i bardzo goldenkosprzyjające pozadomie. A tam? Szarik jeden wie, czego mogę się spodziewać. Jedno, czego zdążyłam się dowiedzieć to to, że nadal nie będę miała własnego pokoju, mimo iż Krewetka takowy otrzyma, a jeden to pozostanie nawet całkowicie wolny i rodzice nie do końca jeszcze wiedzą co z nim zrobić… Mimo wszystko postanowiłam przyjąć to „na klatę” i zacząć żegnać się ze znajomymi. Okazało się jednak, że rodzice nawet tego nie przewidzieli, bo do końca tego miesiąca planują już być w nowej budzie. Zapowiada się więc, że dużo stracę, nie wiadomo co zyskam i najpewniej w ferworze przenoszeniowej walki naszczekam coś do Was już z nowego miejsca…
Życzcie mi zatem, by wszystko przebiegło sprawnie i żebym już niedługo mogła zdać Wam relację z nowej budy!