Kochani moi!
Nie uwierzycie pewnie w to, co się niedawno stało i nadal dzieje, bo i ja sama jeszcze nie bardzo mogę w to uwierzyć. Ale jestem bardzo, ogromnie, goldenkowo przeszczęśliwa! Krewetka jest zdrowa i skora do zabaw, jak nigdy dotąd. Rodzice też są zdrowi i (jakby szczęścia było za mało) prawie nie pracują. Wprawdzie tata rozpoczął gdzieś pracę i do południa go nie ma, ale ja się wówczas nie nudzę. Za to wieczorami jest w domu i nie siedzą z mamą ciągle przy komputerkach. Ponoć najgorszy okres opanowali i do następnej dostawy mają tylko małe, bieżące sprawy do załatwienia. No i w weekendy są prawie cali moi, bo zaczął się post, czy jakoś tak, więc nie wyjeżdżają po kolejne papierki na przysmaczki.
Moje dni są świetne. Najpierw, wczesnym rankiem, zaczynamy od spacerku z tatusiem. Wprawdzie są to spacerki raczej krótkie, bo tata jakoś nie może wstać, gdy dzwoni budzik i potem ze wszystkim się spieszy. Ale spotykam zapomnianych znajomych (jak tata nie pracował, to wychodziliśmy później i te wszystkie pieski były już dawno na porannym dodrzemywaniu) i brykam w niższych temperaturach (słoneczko jeszcze nie zdąża nagrzać pozadomia), co jest zbawienne po nockach w naszym ciepłym domku. Potem tata wychodzi, zostawiając mi pod opieką Krewetkę i mamę oraz swoją połowę łóżka, z której już po chwili robi się połowa połowy, bo obie okropnie się rozpychają. Gdy budzę się po raz drugi, a w zasadzie- gdy jestem nieczule budzona przez Krewetkę ślinieniem mojego nosa i wyrywaniem futra z ucha– jemy śniadanie, a potem dziko brykamy po domu. Muszę przyznać, że od moich ostatnich szczekań Krewetka poczyniła duże postępy, zarówno w chwytliwości łap, koordynacji ruchowej, prędkości poruszania się i wymyślaniu nowych tortur dla mojego biednego ogona. Na szczęście mama, jak na swój podeszły wiek, całkiem jest jeszcze dziarska i w miarę szybko ratuje mnie przed tą okrutną istotą. No i nagradza za cierpliwość, co jest warte większości krewetkowych tortur.
Najbardziej podoba mi się zabawa w rzucanie piłki- Krewetka rzuca ją z wielkim rozmachem, a ta ląduje tuż przed moim nosem. Hania, bo tak jest ostatnio nazywana częściej niż „Krewetka”, jest szczęśliwa, że w ogóle udało jej się tą piłkę rzucić. Wbrew pozorom to jest trudniejsze, niż się Wam wydaje, bo piłkę trzeba chwycić, trzymając ją zamachnąć się i w odpowiednim momencie wyrzucić tak, żeby nie trafić się we własny pysk. Mi do tej pory się to nie udaje, choć domyślam się, że to przez brak przeciwjeziornego kciuka. A może „przeciwstawnego”? Jakoś tak… W każdym razie ja też jestem szczęśliwa, bo lubię podawać piłkę, nawet jeśli ląduje tuż przed moim nosem. Lubię też, jak Hania ma w łapie jedzenie i ucieka przede mną, gubiąc co chwila jakiś smaczny kąsek. Mama często powtarza jej „nie uciekaj, przecież Nala Ci tego z rączki nie wyciągnie”, ale na szczęście Krewetka nie słucha i z piskiem radości ucieka dalej. Szczekam „na szczęście”, bo gdyby stała w miejscu, to nie gubiłaby co chwila tego, co gubi (okazuje się, że jednoczesny bieg i zaciskanie łapy na czymś też jest jeszcze poza jej zasięgiem).
Gdy tata wraca i wszyscy zjemy to, co mama nam powrzuca do misek– udajemy się na długi spacer. Najczęściej mały potwór ma przywilej poruszania się we własnym pojeździe, choć powoli zaczyna poruszać się po pozadomiu na własnych dwóch łapach. Po powrocie błogie lenistwo i chowanie się przed potworem, który o tej porze staje się naprawdę potworny. A gdy on wreszcie zasypia- mizianie, mizianie i mizianie z mamą, bo tata najpewniej coś w tym czasie tworzy. Potem jeszcze wyjście na siusiu, umyć łapki w kałużach i spać… Błogość… Niech to trwa jak najdłużej!
Ja kończę, bo czas na mizianie, ale macie jeszcze coś od tatusia:
seks randki skawinal
Lotki dart
A jeśli nie wiecie, jak zbudowane są lotki do darta, to jeszcze:
Budowa lotki dart
I to póki co tyle. Nie pytajcie mnie- ja naprawdę nie wiem, o co chodzi.