Pierwsze urodzinki goldenka

Jak ostatnio się Wam chwaliłam- dziś mój wielki, świąteczny dnień! Niestety wcale nie zaczął się on świątecznie, a wręcz można by rzec, że czułam się poświątecznie… Ale zacznijmy od początku.

Obudziłam się rano razem z tatusiem (co raczej rzadko mi się zdarza) i poczułam, że coś jest nie tak. Moje ciałko tak chciało świętować, że moje wnętrzności tańczyły i hasały jak przy muzyce, którą tatuś ostatnio puszcza. A ja wcale hasać z nimi nie chciałam. Tym bardziej, że owo hasanie odbywało się zupełnie bez  mojej kontroli i było coraz bardziej denerwujące. Wkrótce mój brzuszek też się zdenerwował na rozbawione do granic przyzwoitości wewnętrze, zaczął na nie krzyczeć (ale nie wiem co mu powiedział, bo zrozumiałam tylko: „bul, bul”), aż w końcu rozbolała go głowa. Ja to poczułam jako ogólny ból brzuszka, ale on miał ode mnie gorzej. W końcu wszyscy wiemy, że ból głowy jest o wiele gorszy niż ból brzuszka… Postanowiłam mu pomóc i pozbyć się jakoś tego hasającego wewnętrza. Obudziłam więc mamę głośnym skomleniem i z pomocą taty (jak mama śpi, to czasem samo skomlenie nie wystarcza) i powiedziałam, że muszę na dwór, bo inaczej pozbędę się mego wewnętrza tu i teraz! Zrozumiała, bo dwie minutki później byłyśmy poza domkiem, a po kolejnej minucie me wnętrze było poza mną. A było tego dużo… Pomogło trochę, aczkolwiek brzusio pozostał umuzykalniony. Na to wszystko mama rzekła: „a myślałam, że ten serek Ci nie zaszkodzi” i wręczyła tabletkę, którą dostaję zawsze, gdy muszę na dwór o wiele częściej niż zwykle. Z radością ją połknęłam i poszłyśmy spać dalej z nadzieją na lepszy drugi poranek.

Drugi poranek rzeczywiście był lepszy i nawet słonko świeciło wysoko, wysoko wśród chmurek. Chciałam iść na długi spacer, ale mama zabrała się za szykowanie czegoś pysznego i nawet nie dała mi popróbować składników, jak to zwykle czyniła. Wydede…deduku..ko…..pomyślałam, że to nie dla taty, bo wówczas dostaję różne pyszności. A skoro to nie dla taty to (jakże by inaczej) dla mnie! Chciałam się więc doprosić o kawałek, ale mama była niewzruszona i powiedziała, że dostanę wszystko w swoim czasie. Jak tata wróci z pracy. Więc czekałam na jego powrót jeszcze niecierpliwiej niż zazwyczaj. I kości blade, jak na złość dziś jego niebycie w domu strasznie się przedłużyło. Ale nic to- byłam cierpliwa na tyle, na ile pozwala ma goldenkowość (czyli nie bardzo, ale to nie moja wina).

Golden Retriever ubrudzony pysk

Kiedy wreszcie byliśmy już w komplecie, mama powiedziała, że możemy zacząć świętować i wyszła do kuchni. Po chwili wróciła niosąc coś w łapkach. Była to podstawka, z dużą ilością pysznie pachnącego, płonącego jedzonka. Na początku przestraszyły mnie te płomienie, ale potem usłyszałam, że jest to „tort” i tak ma być i nie ma się czego bać. Więc nie bałam się dłużej tylko podeszłam, żeby go wszamać. Kiedy już byłam przy końcu szamana, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego to się nazywa „tort”, a nie np. „płonący stosik żarełka„, albo jeszcze inaczej, tak żeby nazwa kojarzyła się z potrawą. Wówczas wpadłam na pomysł, że nazwa nie jest od płomieni dlatego, że przed jedzeniem się je gasi. Zatem szukałam dalej. Pomyślałam, że skoro jest taka krótka, to z pewnością jest to jakiś skrót. Tylko od czego? Pewnie od skutków, jakie wywołuje ta potrawa. Wtedy wszystko stało się jasne: TORT- Tak Oto Rośnie Tyłek„. O kurcze- mój nie może urosnąć! W związku z tym nie mogłam zjeść go do końca, żeby nie zadziałał na mój piękny kuper. Zostawiłam więc na dywanie parę ziarenek… Uff, a mogło dojść do tragedii

Kiedy  tort zniknął, tata otworzył szafkę i wyciągnął z niej przepiękną, kolorową, gadająca… no właśnie- co wyciągnął? Na pewno jest to miłe w dotyku nieruchliwe zwierzątko, na pewno dla mnie, na pewno do zabawy, ale co to jest? Hmmm… Nie widziałam jeszcze takiego czegoś. Będę musiała się dowiedzieć, a tymczasem nazwijmy je jakoś. Ze zwierząt znam pieski, ludzi, kotki i gołąbki i jeszcze takie coś co kiedyś u doktora spotkałam, ale nie pamiętam jak to się nazywało. I nie ważne, bo moja zabawka nie jest do tego czegoś podobna. Z resztą do ludziów, piesków i kotków też nie. Pozostają gołąbki, które jednak są mniej kolorowe i mają mniejsze i prostsze twardonosy. Z braku innych możliwości nazwę więc me zwierzątko „kolorowo-wielko-krzywo-twardonosem gołębim” Podoba Wam się? Mi się podoba, ale chętnie dowiem się jak to zwierzątko nazywa się naprawdę, bo tą nazwę chyba będzie mi ciężko zapamiętać… Swoją drogą- rodzice okazali się niemałym sprytem, po ponoć przynieśli tą zabawkę do domu już dawno, dawno temu, a ja nic nie zauważyłam. Kochani rodzice- wiedzą, że lubię niespodziejki!

Właśnie się dowiedziałam o kolejnej z nich (niespodziejce)- specjalnym goldenkowo-urodzinowym spacerku. Kończę więc dzisiejszy, przydługi opis i idę machać kuperkiem na dwór! Już niedługo zamieszczę zdjęcia z mojej imprezki urodzinowej (jak tylko tata odda aparat). Zobaczycie tort i kolorowo-wielko-krzywo-twardonosa gołębiego. Może pomożecie mi znaleźć inną nazwę dla niego?

Pozdrawiam serdecznie!

Szczeknij do mnie!

Imię (*)
Adres e-mail (nie będzie widoczny) (*)
URL
Treść