Porzucony i zbity Goldenek…

Tytuł mych dzisiejszych szczekań do Was brzmi przerażająco i zupełnie niegoldenkowo. I bardzo dobrze, bo tak też ma brzmieć. Takie właśnie jest ostatnio moje życie (czyli przerażające i zupełnie niegoldenkowe). Zostałam porzucona, a potem jeszcze pobita. I to wszystko zrobili mi moi kochający (tak się wydawało) rodzice. I jeszcze śmią mi kłamać w żywe oczy, że to nie ich wina… Paskudniki jedne! Ale po kolei- już tłumaczę co i jak.

Zaczęło się całkowicie niewinnie. Kilkanaście dni i nocy temu, tatuś dostał nową pracę. Z doświadczenia wiem, że zmiany często są dobre, więc cieszyłam się razem z nim i mamą. Nie zauważyłam nic niepokojącego, oprócz tego, że odtąd tata wracał troszkę bardziej zmęczony (co powodowało minimalne zmniejszenie jego zainteresowania moją osobą) oraz o wiele bardziej szczęśliwy (co z kolei kazało mi przypuszczać, że tata może coś knuć za moimi plecami. Mama bowiem często powtarza, że jak tata jest zbyt wesoły, to znaczy, że ma jakiś głupi pomysł i trzeba uważać co też tym razem wywinie…). No i wywinął. Parę dni temu dowiedziałam się, że tata znalazł drugą pracę i musi teraz jeździć na szkolenie. Przez pięć długaśnych tygodni, będę go widzieć przy obiadku (wiedziałam, że tata ma coś z Golden Retriever’ka– zamiast jechać na szkolenie od razu po pracy, wpada do domku na szybki obiadek, żeby żadnego żarełka nie przegapić), a potem dopiero późnym wieczorkiem, kiedy jestem śpiąca i zmęczona po dziennym brykanku. Na szczęście tata wtedy też jest już zmęczony i nie zaczepia mnie zbytnio, żebym się z nim bawiła. Tak oto zostałam porzucona. Na szczęście mama też została porzucona, więc możemy tęsknić za tatusiem razem, co jest ciekawsze od tęsknienia w pojedynkę.

Zaczęłam więc szukać brakującej tatowej miłości i mizianek u innych ludzi. U babć i dziadków, których odtąd częściej zaczepiałam, zachęcając do buziaczków, głaskanka, szarpanka, poklepywanka i innych przemiłych czynności uczuciookazujących. Głównie jednak spędzałam czas z mamą, przytulając się do niej jak mogłam najbardziej. Wtedy spotkał mnie kolejny zawód. Leżałam właśnie z mamą na kanapie, zwrócona kuperkiem do jej brzucha (a wierzcie mi, że jest do czego się zwracać…),  kiedy to on (ten brzuch) ten mój biedny kuperek najzwyczajniej w świecie uderzył! Pewnie zastanawiacie się jak to możliwe? Cóż- też długo się nad tym zastanawiałam. Najpierw odskoczyłam od niego zdziwiona tak, jak jeszcze nigdy nic nie zdołało mnie zdziwiać. Przyjrzałam się brzuchowi ze wszystkich stron, szukając wystającej z niego nogi (która mogłaby mnie kopnąć), ręki (która mogłaby mnie klapsnąć), tudzież nosa (którym to brzuch mógłby mnie trącić), ale nic takiego nie zostało przeze mnie zidentyfikowane. Pomyślałam, że musiało mi się to tylko przyśnić, więc znów wtuliłam się w mamę i próbowałam zasnąć. Wtedy mój kuper został wręcz zbombardowany kolejnymi razami. W taki oto sposób zostałam brutalnie pobita… A wiecie co było w tym wszystkim najgorsze? Po pierwsze- mama nie zrobiła nic, żeby mnie obronić, a w dodatku śmiała się z mojego zdziwienia. Ok- może i fizycznie to nie były mocne razy, ale wiecie jak bardzo ucierpiała na tym moja duma? Nie jestem przecież workiem treningowym, tylko kochanym goldenkiem… A po drugie- mama powiedziała coś, co każe mi teraz żyć w ogromnym strachu. Brzmiało to mniej więcej tak „poczekaj kochana, jak ten potwór wylezie i się za Ciebie weźmie„…

I co ja biedna mam począć? Zostałam porzucona, pobita, a na domiar złego żyję teraz w permanentnym strachu. Jakbym któregoś dnia przestała się odzywać, to proszę o pomoc, bo pewnie będzie to oznaczać, że stało mi się coś  jeszcze źlejszego niż złego. Trzymajcie za mnie kciuki, żebym jakoś przeżyła do zimy. Bo, jak wiecie, jesień w tym roku jest taka cudowna!



Piękna, goldenkowa jesień

Jest ciepło, słoneczko świeci, letni wietrzyk owiewa twarze bezsierściowców, a drzewka są zielono-żółto-złoto-czerwono-brązowo-pomarańczowo-purpurowe. Pięknie, prawda? Wiem, że właśnie takiego widoku za oknem byście sobie teraz życzyli. Na szczęście tym razem jesień jest łaskawa dla wszystkich Golden Retriever’ków, a nie samolubnych bezsierściowców!

Jest teraz przyjemnie chłodno (mama twierdzi, że lodowato, ale jak zwykle przesadza), wieje cudowna bryza, buszując w mej falującej i ucieszonej jak ja cała sierści (tata określa ten wspaniały wietrzyk brzydkim słowem, więc nie przekażę Wam co dokładnie o nim myśli). Najpiękniejsza w całej tej jesieni jest jednak bytność wody, w przeróżnej postaci, przeróżnego koloru i zapachu, prawie wszędzie tam, gdzie mój blond (a już po chwili ciemno-blond i brązowy) kuper przebywa. Woda jest dosłownie wszędzie! Na ziemi- w postaci cudownych kałuż, o przeróżnej głębokości. Jedne pozwalają zaledwie na ochłodzenie spodów goldenkowych łap. W innych można nurkować i chłodzić całe ciałko. W powietrzu- woda występuje w postaci przemalutkich lotnych kałuż, poruszających się ruchem jednostajnie przyspieszonym w dół (bardzo ostatnio spodobało mi się to dziwne, nielogiczne określenie. Każdy goldenek przecież wie, że nie można jednocześnie jednostać i przyspieszać, bo przyspieszać można tylko jeśli się biegnie, a i to tylko w przypadku, gdy na końcu drogi zobaczy się jakiś pyszny kąsek, ewentualnie rodziców. A najlepiej to rodziców ze smacznym kąskiem w ręku…) Jeśli się biegnie wystarczająco szybko, to można ominąć te lotne kałuże i wtedy osadzają się one na ziemi, w postaci zwykłych kałuż. Jednak jest to coś, na czym niekoniecznie mi zależy. Bo wiecie- wolę, jak trochę tych kałuż osadzi się na mym pyszczku i grzbiecie i kuperku i ogonku. To takie wspaniałe uczucie. A potem jeszcze mogę udawać kochającą rodziców córeczkę i dzielić się z nimi częścią tych złapanych kałuż. W tym celu trzeba stanąć blisko nich i się otrzepać. Szkoda mi trochę tych kropel, które mogłyby przecież pozostać na mnie, ale rodzice tak radośnie wówczas piszczą, że nie byłabym w stanie odbierać im tych chwil przyjemności.

I jeszcze na koniec- najlepsza rzecz. Nie dość, że woda znajduje się na każdym skrawku pozadomia, to jeszcze w domku mam teraz o wiele częstszy kontakt z wodą. Prawie po każdym spacerku jestem wpuszczana do łazienki, gdzie wchodzę sobie do wanny (tak, tak, pochwalę się, że robię to prawie całkowicie sama, a mama tylko asekuruje mój kuperek), a tam jestem polewana wodą z magicznego kija. Szkoda, że nie każdy spacer kończy się w ten sposób, ale nic nie poradzę na to, że mama z wiekiem ślepnie. Zastanawiacie się, co ma ślepota do kąpieli? A no dużo. Kąpię sie w domku, jak dużo błotka przylega do mojego ciałka. Jeśli zaś jest go troszkę mniej, to mama mówi „udam, że nic nie widzę” i z kąpieli nici. W związku z tym staram się błotkować coraz mocniej, a mama ma coraz wyższy próg błotkowej zauważalności. Jaki wniosek? Mama ślepnie!

Kończę już ten opis przepięknej, goldenkowej jesieni. Życzę Wam cudownych chwil spędzanych poza domkiem, a ja sama idę wyciągnąć kogoś na spacer, bo właśnie zauważyłam, że lotne kałuże znów zaczęły jednostajniowo przyspieszać w dół! Mniami!!

Strona 54 z 139« Pierwsza...102030...5253545556...607080...Ostatnia »
L